6 lut 2014

Kobieto, musisz to mieć!


Wprost nie cierpię artykułów z serii "10 ubrań, które musisz mieć w swojej szafie" albo "5 obowiązkowych klasyków dla każdej z nas". Zaraz obok wszelkich porad związanych z seksem i psychotestami na wierność w związku są ulubionym tematem wśród dziennikarek zajmujących się szeroko rozumianą prasą kobiecą. Zawsze, gdy na nie natrafiam, w mojej głowie pojawia się pytanie po co? Po co tworzyć jakąś panią Kowalską - modelową przedstawicielkę płci pięknej - z którą rzekomo zidentyfikują się wszystkie czytelniczki? Czy artykuły kierowane do każdego nie są w gruncie rzeczy dla nikogo? I po co robić to pranie mózgu: musisz, musisz, no po prostu musisz to mieć!

Od jakiegoś czasu kupuję coraz mnie gazet, a jeśli już się na jakąś szarpnę to unikam jak ognia tematów lajfstajlowych. Irytują mnie te w kółko odgrzewane kotlety, które już dawno stały się mdłe i niezjadliwe.  "Koniecznie kup żakiet!"... tylko na co mi on, skoro nie pracuję w biurze. "Ponadczasowy i niezastąpiony trencz" wolę jednak zastąpić czymś innym. Czytając te "odezwy do wszystkich kobiet świata" mam wrażenie, że jeśli baza mojej szafy nie będzie składać się z beżów i szarości to nastąpi co najmniej koniec świata.

Coś jednak sprawia, że tego wcześniej wspomnianego kotleta bezustannie i z uporem maniaka się odgrzewa. Tym czymś jest stado niezdecydowanych kobiet, którym łatwo wmówić, że to, to i to uczyni cię atrakcyjną, a z pomocą tego, tego i tego podbijesz cały świat. Gdyby tylko te cholerne ołówkowe spódnice, ponadczasowe płaszcze i czerwone szminki mogły czynić takie cuda...

Mój dzisiejszy strój stał się tym samym podsumowaniem moich mast-hef, które często ratują mnie w chwilach awaryjnych. Gdybym musiała uciekać z domu, polecieć na bezludną wyspę z biletem w jedną stronę albo przetrwać apokalipsę zombie to zabrałabym ze sobą właśnie melonik, sweter z angory i Vagabondy. To, a nie jakieś białe koszule i szpilki, są fundamenty mojej szafy.